Przygód starczyłoby mi na sporą książkę - zamieniłam nudne lato na work & travel z Camp America i... świat stanął na głowie! Zwłaszcza, gdy obok mnie pojawił się Brad Pitt...
Nazywam się Berenika, studiuję na AE we Wrocławiu, a wakacje spędzam...
no wiadomo gdzie! ;-) A jak do tego doszło? Posłuchajcie...
Zimno. Co gorsza - czas sesji zimowej. Być może do wakacji jest jeszcze
daleko. A być może już zbliżają się wielkimi krokami? Może nauka, może
zmęczenie i być może stos spraw na głowie – ja również to
przechodziłam… i wiesz – to nie powód, aby przegapić podróż życia!
Mnóstwo
egzaminów, wyjazdy na narty i bardziej bądź mniej zasłużony odpoczynek
od studiowania. Mało kto zastanawiał się wtedy nad tym co robi w
wakacje. Nie jestem osobą, która lubi kogokolwiek naśladować, więc
kiedy zobaczyłam, któregoś pięknego dnia na gg opis kolegi:
„Campamerica 2.400 wyjazdy do Stanów” stwierdziłam, że czas coś ze sobą
zrobić w te wakacje!
Nie było łatwo oznajmić rodzicom pod koniec
stycznia, że fajnie byłoby w tym roku zwiedzić kraj za oceanem. Do
rzeczy łatwych nie zaliczę również wypełniania pierwszej aplikacji na
wariackich papierach – w noc przed targami campów w Wawie, ale... udało
się! Pracę dostałam z 3-ką znajomych w miejscu dobrze wszystkim znanym
z westernów (taaak, mowa tu o Teksasie!).
Wakacje nadeszły szybko. I to jak! Lot samolotem, lotnisko w Chicago,
potem wreszcie MÓJ Teksas! Mega-realny i namacalny ;) Moment, kiedy
dotarłam na miejsce, tak mnie ucieszył, że z perspektywy czasu pamiętam
jedynie, że nigdy nie miałam tak miękkiej poduszki jak tamtej nocy i
nigdy donuts'y nie smakowały mi lepiej niż następnego ranka te
przyniesione do łóżka... Mmmm... pycha! no i może jeszcze tę swoją
pierwszą błyskotliwą myśl po zjedzeniu 6 pączków w 60 sekund – „chyba
jednak trochę mi się przytyje...”.
Nie ma się co oszukiwać – w Stanach kilka kg do przodu to tak samo
pewna sprawa, jak fakt, że cowboye cały czas istnieją, a rodea w
Texasie są czymś czego nie da się ominąć, nawet nie będąc cowboyem, a
tylko prawie-„zwykłym”, prawie-„szarym” Campowerem-turystą ;P.
I zastanawiam się, czy pisać Wam teraz o tym, jak biegnąc po
nazwijmy-ten-napój-sokiem nagle w tajemniczych okolicznościach odbiłam
się od szyby i zaraz po tym miałam przyjemność zobaczyć swoich
znajomych leżących ze śmiechu na ziemi, jak to widziałam najdłuższy
pociąg na świecie tylko dlatego, że mój kolega uparł się, że koło torów
kolejowych na pewno jest szybkie, magiczne przejście do Heinz Museum,
chociaż nijak nie znał Pittsburga, lub jak w American Museum of Natural
History w NYC przeszedł dwa kroki ode mnie (czyt. jedną grubą
strażniczkę) prawdziwy Brad Pitt!... albo chociaż o tym, jak zamiast do
Princeton pojechaliśmy do Atlantic City i kolega odkrył w sobie
uzależnienie od hazardu (przegrywajac jakieś marne grosze w mieście
kasyn :P, coś koło 150$!).
Naprawdę miałam już się zamiar ogarnąć i wszystko to opisać,
ale jaki to miałoby sens, skoro Wy – jadąc w tym roku – przebijecie
mnie dwa razy (i to jest ten mniejszy powód) oraz skoro podobnych
przygód starczyłoby mi jeszcze przynajmniej na sporą książkę ( <-
trochę większy powód), plus mój zegarek mówi, że już w Polsce jest
środek nocy (i ten powód jest największy, bo teraz jestem właśnie w
Polsce)... czyli dokładnie 19:55 w Hunt, TX ;)
Podsumowując: z „US and A” wróciłam bogatsza o bezcenne, nowe
doświadczenia, 20 kg cięższa (spokojnie, w tym: 5 kg masy ciała, 15 kg
nowych ubrań ;) ) oraz z nowym, czerwonym Dell`em – oj, było warto!