7 miesięcy na Pacyfiku - student AGH w trakcie rejsu dookoła świata

Po przepłynięciu Pacyfiku (9200 mil morskich) i odwiedzeniu: Panamy, San Blas, Wysp Perłowych, Kostaryki, Wyspy Kokosowej, Galapagos, Markizów, Archipelagu Tuamotu (atole: Manihi, Ahe, Rangiroa), Wysp Towarzystwa (Tahiti, Moorea, Huahine, Raiatea, Tahaa, Bora-Bora), Królestwa Tonga i Fiji, jacht Czarny Diament dobił do brzegów Nowej Zelandii.

Ostatni odcinek był bardzo trudny, ponieważ zmagaliśmy się z silnym sztormem, dochodzącym do 10 B. Fale jak bloki co jakiś czas załamywały się i z hukiem wpadały na pokład. Przed sterem musiałem być w stu procentach czujny, każdy błąd mógł spowodować porwanie żagla. Na szczęście sprostałem zadaniu. Sztorm zatrzymał nas dwa dni dłużej na oceanie, ponieważ kolejne uderzenie nadeszło 30 mil od lądu. Kraina Kiwi była miejscem, o którym marzyłem od dziecka - niesamowita różnorodność krajobrazów, idealne warunki do nurkowania, surfingu, żeglowania, a przy tym wspaniali ludzie i zielone pagórki, na których wypasa się tysiące owiec.

Aktualnie znajduję się na północnej wyspie w mieście Whangarei (130 km od Auckland). Jacht został tutaj wyciągnięty z wody, gdyż po siedmiomiesięcznych wojażach na Oceanie Spokojnym potrzebuje remontu. Spędzę tutaj pół roku. Musimy przeczekać sezon huraganów, który do marca panuje na Pacyfiku. Wraz z kuzynem będę poszukiwał pracy, potrzebujemy środków na dalszy etap rejsu oraz będziemy pomagać wujkowi kpt. Jerzemu Radomskiego w pracach przy jachcie.

Rejs rozpoczął się 17 marca w Panamie, a dokładnie w Portobelo, urokliwej miejscowości nad Morzem Karaibskim. Była to moja pierwsza wizyta na tym legendarnym jachcie, który został wybudowany w 1978 r. - nie w stoczni - lecz w kopalni KWK Moszczenia w Jastrzębiu Zdroju. Postanowiłem wraz z kuzynem prowadzić relację z naszej wyprawy i pokazać młodym ludziom, że każde marzenie można urzeczywistnić i nawet bez umiejętności żeglarskich można opłynąć świat. Nasz projekt nazywa się Cousins Sailing Adventure, posiadamy stronę internetową: www.cousinssailingadventure.com oraz profil na facebooku: Cousins Sailing Adventure.

Przylecieliśmy do Panama City z Frankfurtu. Na lotnisku trafiliśmy na mały problem, bowiem nie mieliśmy biletu powrotnego z Panamy. Niemcy nie chcieli wpuścić nas do samolotu. Żądali od nas dowodu, że płyniemy w rejs dookoła świata. Na szczęście udało nam się dotrzeć do Polki, która pracowała na lotnisku i pomogła nam, przedostać się przez niemiecką barierę.

29 marca jacht przepłynął przez Kanał Panamski na wody Pacyfiku. Zatrzymaliśmy się w Panama City na 2 tygodnie, ponieważ musieliśmy zaopatrzyć się w żywność, wodę i paliwo, potrzebne na przeprawę przez ocean. Ostatnie dni w Panamie spędziliśmy na bajecznym San Blas, nazywanym małą Polinezją. Pograliśmy tam w piłkę z dzieciakami, nurkowaliśmy przy wraku statku, a dodatkowymi elementami pobytu było spanie na hamakach oraz zrywanie kokosów.

Następnie popłynęliśmy na Wyspy Perłowe, które znajdują się 40 mil od Panamy. Udaliśmy się na ekspedycję w głąb rzeki, zanurkowaliśmy na rafie i odwiedziliśmy wioskę, w której przywitało nas mnóstwo dzieci, dla których nasze przypłynięcie było wielkim wydarzeniem.

Po wizycie na Wyspach Perłowych wyruszyliśmy w kierunku Kostaryki, a dokładnie Golfito. Spędziliśmy tam święta wielkanocne, odwiedziliśmy dżunglę, wodospady i dokończyliśmy przygotowania na żeglugę przez Pacyfik.

Następnym przystankiem była bezludna Wyspa Kokosowa (wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO). Jak nas poinformowano w wodach dookoła wyspy znajduje się 19 gatunków rekinów, w tym wszystkie te, które atakują człowieka. Kolejną ciekawostką jest to, że dawniej piraci schowali tam wielki skarb, którego poszukiwał nawet prezydent Kennedy. Wyspa urzekła nas swoją dzikością i pięknymi widokami. Porównaliśmy ją do scenerii z filmu "Jurassic Park".

Po dwóch dniach podnieśliśmy kotwicę i udaliśmy się na Galapagos. W trakcie żeglugi przekroczyliśmy równik, dlatego nie mogło więc się obejść bez chrztu równikowego! U wybrzeży tego archipelagu po raz pierwszy ujrzeliśmy wieloryba, a dokładnie humbaka, który przez kilka minut płynął za naszym jachtem. Im bliżej lądu, tym więcej zwierząt pływało dookoła jachtu m.in. foki, manty czy też rekiny. Zakotwiczyliśmy na wyspie Santa Cruz. Jak się okazało, za dzień na Galapagos trzeba było zapłacić 100 dolarów od osoby. Postanowiliśmy zatem zostać na jedną noc. Nasz dar przekonywania pomógł nam wynegocjować niższą cenę. Mogliśmy zostać o jeden dzień dłużej. Mimo olbrzymiej ceny, warto było odwiedzić ten znany na całym świecie archipelag. Zwierzęta mają tam pierwszeństwo. Niebywałym widokiem były wylegujące się na brzegu foki, pelikany i legwany. Udało nam się odwiedzić rezerwat z żółwiami słoniowym oraz plażę znaną z wielu filmów dokumentalnych, na której raz do roku tysiące nowonarodzonych żółwi walczy o życie. Gady, aby przeżyć, muszą przedostać się do wody. Podczas ich pierwszych kroków czyha na nich wiele niebezpieczeństw takich jak kraby, ptaki i legwany. Ponadto w wodzie czekają na nich jeszcze foki, delfiny i drapieżne ryby. Galapagos także znajdują się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Obowiązywał tu zakaz podchodzenia do zwierząt na odległość mniejszą niż dwa metry. Wycieczka kosztowała nas 60 dolarów. Wartym odwiedzenia miejscem był także port, przy którym znajdowała się smażalnia ryb. Koczowało tam mnóstwo pelikanów i fok, które walczyły między sobą o pozostałości po rybach.

Po miło spędzonych czasie na wyspie, stawiliśmy żagle i zaczął się najdłuższy etap przeprawy przez Pacyfik 3500 mil morskich w kierunku Markizów. Zajęło nam to 25 dni, dzięki wiatrom pasatu, które nie opuszczały nas ani na chwilę. Podczas przeprawy udało nam się złapać 5 ryb, w tym 2 duże (130 centymetrowe wahoo). Przez prawie miesiąc widzieliśmy tylko jacht, ocean i niebo. Jedynym wyjątkiem było spotkanie katamaranu "Red Hat".

3 czerwca dopłynęliśmy do górzystych Markizów, a dokładnie wyspy Hiva Oa. Postanowiłem się zważyć, byłem w szoku, przez miesiąc straciłem 7 kg! Dieta podczas tak długiej żeglugi była uboga. Przykładowo: na śniadanie była miska płatków z mlekiem, a na obiadokolację talerz makaronu z mięsem. Gdy tylko znaleźliśmy się w sklepie, nie patrzyliśmy na ceny, braliśmy wszystko co znalazło się w zasięgu wzroku. Niedowierzałem w otaczający mnie ogród. Na drzewach rosły mango, papaje, banany i grejpfruty. Wszystkie owoce na wyciągnięcie ręki. Kolejnym zaskoczeniem byli dla mnie ludzie. Ciężko znaleźć bardziej przyjaznych i uśmiechniętych. Następnego dnia wraz z kuzynem i naszym przyjacielem wybraliśmy się w góry. Wejście nie było łatwe, bowiem zmuszeni byliśmy sami wyznaczać szlak. Idąc prosto przez dżunglę, gdzie dodatkowym utrudnieniem były strome wejścia, podczas których nie było miejsca na błędy. W niektórych momentach jedynym punktem zaczepienia były kolczaste łodygi polinezyjskich kaktusów. Udało nam się wejść na szczyt o wysokości ponad 1100 m, na którym zobaczyliśmy zapierający dech w piersiach zachód słońca. Niestety na równiku słońce znika błyskawicznie, bardzo szybko się ściemniło. Musieliśmy więc przenocować na szczycie. Zrobiliśmy szybko szałas i przetrwaliśmy w nim, bardzo wieczną i chłodną noc. Na drugi dzień postanowiliśmy zejść pozornie łatwiejszą drogą, która prowadziła przez dolinę. Po trzy godzinnej wędrówce zdębieliśmy - koniec trasy, 300 metrowy klif. Taki jest urok prawulkanicznych gór. Musieliśmy ponownie wejść na górę. Bardzo pomogły nam kozie ścieżki, dzięki którym mogliśmy omijać urwiska, których było co nie miara. Absolutnie nie byliśmy przygotowani na tyle godzin w górach, zabrakło nam wody. Przy wilgotności powietrza powyżej 90% i srogim upale, byliśmy tak zdeterminowani, że postanowiliśmy pić wodę z kałuży. Zbawieniem było dla nas drzewo mango. Zjadłem około 40 owoców. Droga powrotna nie była łatwa, nie mogliśmy przedostać się na niższe piętra gór, ponieważ dookoła znajdowały się klify i urwiska. Strome spady w połączeniu z bujną roślinnością były dla nas wielkim niebezpieczeństwem. Godziny mijały i błądziliśmy. Punktem zwrotnym okazały się palmy kokosowe, które zapamiętałem z etapu wejścia. Wiedzieliśmy, że znajdujemy się blisko bezpiecznego zejścia ze stromych gór. Słońce było blisko ku zachodowi, a droga nadal niepewna. Usłyszeliśmy dźwięki w lesie, zaczęliśmy więc krzyczeć, żeby namierzyć źródło. Po kilku minutach zjawił się tubylec, który właśnie ścinał drzewo w pobliżu. Z jego pomocą, bezpiecznie przeszliśmy między urwiskami i znaleźliśmy się na bezpiecznej trasie w kierunku poziomu morza.

Na wyspie Nuku Hiva zrobiłem wraz z kuzynem polinezyjski tatuaż. Markizy słyną z najlepszych tatuaży na świecie. Udało nam się namierzyć najlepszego artystę na wyspie. Efekt końcowy był fantastyczny. Za siedmiogodzinną pracę policzył sobie 200 dolarów. Początkowo planowaliśmy zrobienie tatuaży metodą tradycyjną - zębem rekina, jednak nikt tej metody już nie praktykuje. Na wyspie zaprzyjaźniliśmy się z miejscowym bossem Henrym oraz załogami z Filipin, Francji, Anglii i Izraela. Przedostatniego dnia byliśmy świadkami zawodów kajakarskich po których, wieczorem miała miejsce wspaniała impreza. Trzeba przyznać, że Polinezyjczycy mają taniec we krwi! Bardzo gościnny okazał się szef żeglarskiego baru. Obdarował nas świniakiem, bananami oraz workiem pełnym grejpfrutów i jabłek.

Po opuszczeniu Markiz popłynęliśmy na największy archipelag atoli na świecie - Tuamotu. Po pięciu dniach, na horyzoncie, ukazał się atol Manihi. Istny raj na ziemi! Przejrzystość wody powyżej 20 metrów, podwodny świat jak w akwarium, a woda w lagunie przyjmuje wszystkie odcienie niebieskiego. Spędziliśmy tam wspaniały czas pełen atrakcji. Już pierwszego dnia zaprzyjaźniliśmy się z miejscowymi chłopakami, którzy pokazali nam wszystko co najlepsze. Nurkowaliśmy z rekinami, polowaliśmy z kuszy na ryby, pływaliśmy na kanu, robiliśmy ogniska na rajskich plażach i wiele innych. Nurkując pod wodą kilka razy trafiliśmy na murenę, obrzydliwą rybę. Podobno jest bardziej niebezpieczna od rekina. Na atolu obchodziłem swoje 23 urodziny. Przyjaciele z Manihi zrobili mi huczną imprezę. Alkohol na atolu jest bardzo drogi, za jedno piwo trzeba zapłacić 5 dolarów. Wysokoprocentowe trunki są zabronione, ale Polak potrafi. Odwiedziliśmy z Anią sklep i dzięki uśmiechowi przyjaciółki kupiliśmy rum. Złożyliśmy wizytę także w zamkniętym hotelu z popularnymi bungalowami (wyceniony na 30 mln euro) oraz farmę pereł, na której poznaliśmy tajniki produkcji pereł i nurkowaliśmy na głębokości 15 metrów. Podczas pobytu na atolu na jachcie odbył się koncert miejscowych muzyków, mieliśmy też problemy z kotwicą. Wiatr był dość mocny, a dno niezbyt pewne. Dla pewności wraz z kuzynem zanurkowaliśmy na głębokość 20 metrów i sprawdziliśmy, czy kotwica prawidłowo leży na dnie. Wypływając mieliśmy eskortę, którą zapewnili nam nasi nowi przyjaciele na swoich kanu. Zostałem także obdarowany przez przyjaciela perłami. W trakcie pobytu postanowiłem nakręcić film, o tym jak chłopaki spędzają czas na atolu, który leży na środku Pacyfiku. Następnie odwiedziliśmy Ahe, głównie polowaliśmy tam na ryby, warunki były idealne. Ostatnim atolem był Rangiroa, drugi co do wielkości atol na świecie.

Po wizycie na "wyspach z zapadniętym środkiem" nadszedł czas na Wyspy Towarzystwa. Na początku postanowiliśmy odwiedzić znaną na całym świecie Tahiti. Wyspa nie przypomina już wyspy z filmu "Bunt na Bounty". Masa turystów, dyskoteki, salony samochodowe, duże supermarkety i hotele. Spotkaliśmy w naszej marinie naszych przyjaciół z Filipin, Anglii i Izraela. Świat jest jednak mały. Razem wybraliśmy się na imprezę, którą jako głodni zabawy żeglarze zdecydowanie zdominowaliśmy. Poznałem tam dziewczynę - Rai Hei, z którą spędziłem resztę dni na Tahiti. Do stolicy Polinezji Francuskiej przyleciał także James, przyjaciel z Manihi. Zrobił nam wielką niespodziankę. Dzięki niemu zwiedziliśmy całe Tahiti oraz byliśmy świadkami zawodów, w których udział wzięło 700 najlepszych zawodników z całego świata. Będąc na Tahiti, byliśmy świadkami największego święta w roku, 14 lipca zaczęła się Heiva. Bardzo spodobało mi się na plaży, na której co roku odbywają się wielkie zawody w surfingu organizowane przez firmę Billabong. Patrząc na surferów i surferki bawiących się na falach, postanowiłem, że nauczę się tego ekscytującego sportu. W przekonaniu utrwaliło mnie znalezienie kilka dni później porzuconej deski.

20 lipca opuściliśmy wyspę i popłynęliśmy na pobliską wyspę - Moorea. Wyspa urzekła mnie stromymi górami, które wyrastały prosto z oceanu. Zwiedziliśmy całą wyspę, nurkowaliśmy na wspaniałej rafie wraz z płaszczkami (stingray), rekinami , żółwiami i mnóstwem kolorowych ryb. Odwiedziliśmy m.in. zatokę, w której dawniej zakotwiczył James Cook i nakręcono klasyk "Bunt na Bounty". Po Moorei byliśmy na Huahine. Zaprzyjaźniłem się tam z Polinezyjczykiem - Manuatą, który obwiózł mnie i Anię po całej wyspie. Łososiem z puszki karmiliśmy słodkowodne mureny, odwiedziliśmy na motorówce farmę pereł oraz m.in. plantację wanilii, kopry i tradycyjnie wybudowany dom miejscowej artystki. Pod koniec pojechaliśmy na plażę, na której mój przyjaciel buduje family hotel. Przyjaźń wśród Polinezyjczyków jest olbrzymia. Przyjaciel zaproponował mi zostanie na wyspie, na której miałbym pomagać mu w prowadzeniu hotelu. Propozycja była bardzo kusząca. Obiecałem mu pomoc w stworzeniu strony internetowej i dałem słowo, że za kilka lat wrócę na rajską wyspę.

Na Raiatea spędziłem 10 dni, mieszkając w domu Rai Hei. Jest to przepiękna wyspa leżąca wraz z wyspą Tahaa w tej samej, olbrzymiej lagunie. Wspaniale było po tylu milach w końcu wypocząć w zaciszu z widokiem na lazurową wodę. W tym okresie żyłem spokojnym, polinezyjskim życiem. Długie śniadania, uśmiech od samego rana, wylegiwanie się na plaży i polowanie pod wodą na ryby. Cały czas towarzyszyły nam rytmy polinezyjskiej muzyki, w której gorące dźwięki pochodziły z wyspiarskiej gitary - ukulele i oczywiście reggae. Wieczorami jedliśmy przepyszne kolacje m.in. sashimi (surowy tuńczyk w kokosowo-śmietankowej marynacie), poisson cru (surowa parrot fish w sosie z warzywami) czy też krewetki w sosie czosnkowo-śmietankowym. Zostałem ugoszczony jak w rodzinie. W ramach podziękowania postanowiłem pomóc w remoncie, który także różnił się od tego polskiego. Obowiązkowo musiała być muzyka, prace odbywały się bez pośpiechu i nikt nikomu nie patrzył na ręce - będzie jak będzie! Wypłynąłem statkiem "Maupiti Express". W dzień wyjazdu zostałem obdarowany obrazem namalowany przez Rai Hei oraz naszyjnikiem wykonany z perły i przepięknej muszli. Podczas pożegnania w porcie nie powiedziałem "żegnajcie", lecz "do zobaczenia". Nie wyobrażam sobie nie wrócić do miejsca, gdzie czułem się najlepiej na świecie.

Bora-Bora była ostatnią wyspą z Society Island. Komercja sięga tam zenitu. Masa turystów z całego świata każdego dnia przypływała specjalnym statkiem z lotniska, które znajdowało się na motu (wysepce) usytuowanym na pierścieniu laguny otaczającej wyspę. Przyjaciel wujka, Staszek Wiśniewski jest właścicielem jednego motu. Można więc powiedzieć, że Polak ma wyspę na Bora-Bora. Pewnego dnia wybraliśmy się na grilla na motu i zaliczyliśmy wspaniałe nurkowanie w otaczającej go lagunie. Dookoła Bora-Bora można spotkać manty, kilka gatunków rekinów, płaszczki, delfiny, żółwie, popularne błazenki i tysiące innych gatunków ryb.

Żegluga z Bora-Bora na Tonga zajęła nam 18 dni. U wybrzeży Tongatapu zepsuł nam się silnik, ale na szczęście zdążyliśmy awaryjnie zacumować w przemysłowym porcie w Nukualofa. Po dwóch dniach musieliśmy odejść z portu i przenieść się w inne miejsce. Skorzystaliśmy z pomocy łodzi rybackiej, ale w połowie drogi, także ona się zepsuła. Awaryjnie rzuciliśmy kotwicę na głębokość 30 metrów. Rafa była w odległości 100 metrów, a dwie jednostki dryfowały przycumowane do siebie. Wezwaliśmy szybko pomoc i po godzinie przypłynęła kolejna łódź, tym razem większa. Za taką usługę zapłaciliśmy 400 tongijskich dolarów. Królestwo jest specyficznym miejscem, w niedzielę surowo zabroniona jest praca i sport, a odświętnym strojem dla mężczyzn jest tradycyjna spódnica. Kobiety muszą chodzić w długich sukienkach i zasłaniać swoje ramiona. Bardzo popularnym sportem jest rugby, występują tam także największe na świecie nietoperze, nazywane potocznie "flyflox". Na Tonga można kupić bardzo atrakcyjne znaczki pocztowe. Podczas tygodniowej wizyty kilka razy zauważyłem zamieszki na ulicach, w których brało udział około 30 młodych chłopaków. Jak się później dowiedziałem, bijatyki są pomiędzy uczniami różnych szkół. W trakcie potyczek leciały kamienie, deski i nawet buty. Dziwnym widokiem są także stoiska z warzywami i owocami, który znajdują się przy ulicach i otwarte są całą dobę. Wracając z miasta nocą mogliśmy więc kupić za 2 dolary 10 bananów.

Ostatnim przystankiem przed Nową Zelandią było Fiji. Postanowiliśmy popłynąć do portu w stolicy - Suva. Odwiedziliśmy na wyspie dwie wioski, w których udało nam się zaliczyć ceremonie picia kavy (roślina używana od tysięcy lat w celach leczniczych, relaksacyjnych i kulturowych. Próbował ją m.in. Jan Paweł ll, Elżbieta ll czy też Hillary Clinton). Po wypiciu kilku skorupek kokosowych z trunkiem mogłem w pełni się zrelaksować i niekonwencjonalnie pomyśleć o przeróżnych rzeczach. Tubylcy byli bardzo przyjaźni, oprowadzili nas po wiosce, przygotowali dla nas obiad i zrywali kokosy, wpinając się bez użycia drabiny na samą górę palm. Suva jest studenckim miastem z dużą tradycją. Jako student z Krakowa muszę przyznać, że Fidżyjczycy potrafią się bawić! Impreza trwała do białego rana, parkiety zagrzane do czerwoności i co najważniejsze nikt do nikogo nie miał pretensji. One Love!

Siedząc w Nowej Zelandii i patrząc na przygody które spotkały mnie na Pacyfiku, bez zastanowienia mogę stwierdzić, że warto było zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Na początku planowania i organizacji ciężko było zliczyć problemy i bariery, które czekały każdego dnia. Z konieczności byłem zmuszony wziąć urlop dziekański, z czego początkowo rodzice nie byli zadowoleni. Sprawa finansowa była kolejną barierą. Jako student nie byłem w stanie w kilka miesięcy uzbierać tak dłużej kwoty. Postanowiłem więc umieścić mój projekt na polakpotrafi.pl. Środki zebrane na stronie były w stanie pokryć koszt przelotu do Panamy (na szczęście po tygodniu poszukiwań udało mi się znaleźć o wiele tańszy bilet lotniczy do Panama City). Kolejnym ruchem było znalezienie sponsorów. Nie jest to łatwe zadanie. Obowiązkowo musiała powstać profesjonalna strona internetowa i oferta sponsorska. Wysłałem także tysiące maili oraz wraz z kuzynem odwiedziliśmy wszystkie firmy w naszej okolicy. Dostaliśmy barterowe wsparcie od firmy Ocean Pro z Wrocławia oraz finansowe od firm Elplast+, Marica i Carbo-Eco z Jastrzębia Zdroju. Środki od sponsorów pomogły nam dotrzeć na Tahiti. Aktualnie poszukujemy nowych sponsorów, dzięki którym moglibyśmy odwiedzić wiele ciekawych miejsc w drugim etapie, którym jest przepłynięcie Oceanu Indyjskiego. Wyruszając w rejs dookoła świata, trzeba także pamiętać o takich kosztach jak szczepienia i ubezpieczenie. Jeśli ma ktoś pytania, z chęcią odpowiem i doradzę. Można mnie znaleźć na facebooku.

Relacja Wojciecha Mury, studenta Wydziału Górnictwa i Geoinżynierii


data ostatniej modyfikacji: 2014-11-12 13:10:55
Komentarze
 
Polityka Prywatności